Zorza polarna i oddech Arktyki na karku: Lyngen

Bardzo chciało mi się w tym roku zorzy i prawdziwej, śnieżnej zimy. Z wielu miejsc na ziemi, w których można spełnić te marzenia, jedno jest szczególnie bliskie mojemu sercu: Norwegia! Dlatego z radością przyjęłam propozycję wspólnego wyjazdu od mojej travel buddy Marty. A Marta z aprobatą przyjęła mój pomysł. No i tak to się zaczęło.

Polowanie na zorzę

Pojawiła się na niebie już pierwszej nocy, gdy przemierzałyśmy autem półwysep Lyngen. Samolot lądował w Tromsø późnym wieczorem, a do celu 200 km ośnieżonymi, ciemnymi drogami lokalnymi. Ciężko się było nie zatrzymać raz czy dwa, ale dopiero kolejne noce przyniosły upragniony spektakl.

Półwysep Lyngen to cudne miejsce do obserwowania zorzy. To odległe pustkowie, gdzie nieraz ciężko spotkać drugiego człowieka. Na takiej przestrzeni te niedobitki turystów znajdą sobie miejsce do obserwowania zorzy bez wchodzenia sobie nawzajem w drogę.

Pierwszej nocy naszym spotem został początek szlaku do latarni morskiej Lyngstuva, a drugiej nocy zapuściłyśmy się nieco dalej wgłąb fjordu Ullsfjorden.

Maleńki człowiek na tle wielkich cudów natury!
Chwilę później zorza miała już zupełnie inny kształt!

Zorza była niesamowita, a ja w końcu byłam wyposażona w sprzęt i wiedzę konieczne do jej uchwycenia! Zdecydowanie przydały się ogrzewacze do rąk i stóp, termos z herbatą oraz świadomość, że auto stoi na parkingu nieopodal, a zagrzanie silnika to kwestia chwili. Powiedzcie sami, czy dla takich widoków nie warto trochę pomarznąć?!

Latarnia morska Lyngstuva

Zadziwiająco znana wśród koneserów, choć idealnie wyizolowana na samym kraniuszku półwyspu. Z obowiązkową hyttą oferującą możliwość zagrzania się, zjedzenia ciastka, przeczekania śnieżycy, a nawet – przenocowania. Tak tak, to wyposażone w kozę cudo ma górną kondygnację z miejscem na materac! Aż się prosi napisać: kiedyś tu wrócę i zostanę na noc. Pytanie tylko, czy to akurat musi być tu, skoro i tak większość norweskich hytt konkuruje ze sobą w plebiscycie na tę najcudowniej położoną?

Sam szlak do latarni jest bardzo malowniczy. Ciągnie się wzdłuż fjordu i dopiero na sam koniec okrąża niewielkie wzniesienie, na którym znajduje się latarnia. Z parkingu można tam dojść już w godzinę. No chyba że akurat jest przepiękny zimowy dzień, a słońce nisko nad horyzontem rzuca tak cudowne światło, że nie sposób nie zatrzymywać się co chwilę.

Typowy nadfjodrzański obrazek: samotna chatka i śnieg dookoła
Czuć oddech Akrtyki na karku. Taki krajobraz ciągnie się przez praktycznie całą drogę
My to zawsze z Martą wykręcimy jakiś punkt na krańcu czegoś!
I to światło! Złota godzina zdawała się nie mieć końca
Słońce coraz niżej, a śnieg – coraz bardziej różowy

Spacer do latarni był cudowny, ale to i tak był dopiero przedsmak tego, co działo się na miejscu. Słońce chowało się między górami po drugiej stronie Ullsfjorden, otulając śnieg różową poświatą. Jeśli idealne połączenie to góry i morze, to co powstanie, jeśli dodać do tego śnieg i zachodzące słońce?

Jakieś lambadziary okupują chatkę Lyngstuva! :O
A ze środka chatki takie widoki; można sobie przysiąść przy stole i w takich okolicznościach pooglądać, jak świat w tej części globu układa się do snu
Księga gości – nie pozostanie bez śladu po nas
Nie oszukujmy się – warto wyjść jednak z chatki, by zobaczyć to na żywo

Spacer po Ullsfjorden

Okazało się, że jeden z dopływów Ullsfjorden, który mogłyśmy podziwiać co rano z okien naszej hytki, jest fjordem od połowy zamarzniętym. Gdzieś w poprzek przebiega magiczna granica, od której cząstki zderzają się wolniej. W miarę zapuszczania się głębiej w dopływ fjordu, lód staje się grubszy i można po nim bezpiecznie chodzić. Zachęcone opowieściami, postanowiłyśmy wybrać się na spacer po zamarzniętym fjordzie.

Na miejscu naszym oczom ukazała się pokreślona śladami skuterów śnieżnych „autostrada”, otoczona z obu stron górskimi wierzchołkami. Rozglądałyśmy się dookoła z rozdziawionymi buziami, wybierając faworyta.

Niekiedy śnieg ustępował miejsca typowej szklance. Byłyśmy jednak wyposażone w rakiety śnieżne, a dla nich lód to nie problem – na ich spodzie są raki

Pośrodku fjordu ciężej o schron na przerwę na ciastka. Skarpa po jednej stronie fjordu upstrzona była co prawda hytkami, ale prywatnymi. Jedna z hytek była częścią większego kompleksu z mniejszą, okrągłą przybudówką. Drzwi ktoś zostawił otwarte… Pośrodku izby znajdowało się palenisko z może kilkudniowym popiołem, dowód niedawnej biesiady. Los tak chciał – zostałyśmy, popijając kawkę w zaciszu czyjegoś domowego ogniska.

Dzień chylił się ku końcowi, robiło się ciemniej i zimniej, dlatego postanowiłyśmy zawrócić. Znów w godzinie róży i pasteli…

Po prawej widać miejsce, od którego woda we fjordzie zamarza

Już po zejściu z fjordu, zatrzymałyśmy się jeszcze w maleńkiej wiosce, żeby popatrzeć na fjord z innej perspektywy. Minimalizm, biel i drewno – oto główne reguły norweskiej architektury.

Ten dom parafialny jest tak maleńki i nieznaczący, że nie ma swojego punktu na Google Maps!

Tak zakończył się drugi dzień na półwyspie Lyngen. Wcale nie miałam ochoty go opuszczać. Bezkresne arktyczne krajobrazy, ogromne przestrzenie ze znikomym śladem ludzkiej działalności, pokolorowany odcieniami złota i pasteli śnieg w przeciągającej się w nieskończoność złotej godzinie… Półwysep Lyngen jest przepiękny. I jestem przekonana, że niejednego naturosceptyka by uwrażliwił.

Comments

    1. Post
      Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *