Patagonia cz. 4: koniec świata wedle życzenia, czyli Ziemia Ognista i Ushuaia

Dotychczasowe przygody w Patagonii zaprawiły nas w boju i przygotowały na ostatnią destynację: Ziemię Ognistą! Najdalej na południe wysunięta kraina na świecie, na której kiedykolwiek postanie moja stopa, z wyjątkową stolicą – Ushuaią. (Chyba że zamarzy mi się kiedyś odwiedzić Antarktydę). Zawdzięcza swoją nazwę poświacie, utworzonej dzięki rozpalanym przez tubylców ogniskom, którą widzieli niegdyś przypływający z daleka żeglarze. Ziemia Ognista to wyspa, oddzielona od kontynentalnej Argentyny dwoma chilijskimi granicami oraz wciśniętą między nimi Cieśniną Magellana. Przepływając cieśninę, ciężko powstrzymać się od sentymentalnego dreszczyku – wszak to przepustka do krainy bardzo już dzikiej, australnej, oddzielonej od stałego lądu, a przy tym najdalszej od domu, jak to tylko możliwe na obu amerykańskich kontynentach!

Ushuaia – miasto na fundamencie z więzienia

Gdyby Ushuaia była dzieckiem, to byłaby wpadką. To miasto, które nigdy nie miało powstać! Wyspiarskie położenie, izolacja i surowy klimat przesądziły w XIX w. o wyborze tego terenu przez władze Argentyny do założenia kolonii karnej. Ushuaia dzieli więc genezę podobną do Australii. Z czasem założyciele (de facto skazańcy) rozwinęli okolicę, aż wokół więzienia wyrosło pełnoprawne miasteczko – i to nie byle jakie, bo wysunięte najdalej na południe z wszystkich miast na świecie! W latach 70. argentyńska dyktatura wojskowa postanowiła zachęcić ludzi do zasiedlania tego terenu, nadając Ushuai status strefy wolnocłowej (tzw. zona franca). Wspomogło to rozwój handlu i przemysłu, dziś wypartych nieco przez turystykę. Wydaje się, że Ushuaia jest wciąż w fazie rozrostu. Choć na początku lat 90. mieszkało tu tylko 19 tys. ludzi, do dziś ta liczba wzrosła aż czterokrotnie.

Samo miasteczko bardzo nam się spodobało. Ładne, położone jakoś pokracznie, na skarpie, z wybrzeżem i portem. Jest trochę mistycznie, no bo to jednak koniec świata, a trochę zwyczajnie. Gdzieś tam pomiędzy szeregiem biur podróży a obowiązkowymi sklepikami z brzydkimi mate, można doszukać się codzienności. Są tu hipermarkety, są bary, jest też kapitalna restauracja „U Doni Lupity”, serwująca prawdopodobnie najlepsze empanady z owocami morza w całej Ziemi Ognistej. Można je zjeść tam, a można też wziąć je na wynos i schrupać na przykład na przyportowym skwerze. Można odwiedzić słynne więzienie, dziś pełniące funkcję muzeum, a można też wybrać się na wycieczkę na Antarktydę. Zwyczajność pomieszana z niezwyczajnością – tak właśnie zapamiętałam Ushuaię.

Park Narodowy Tierra del Fuego, czyli Ziemi Ognistej

…to swoista kolekcja „końców świata”. Pierwszy z nich – jedynie kawałek od wejścia do parku, przy Bahia Ensenada, w oblepionej naklejkami chatce, w której starszy pan wbija do paszportów pieczątki z pingwinem oraz naklejki z… samym sobą. Drugi – przy Hito XXIV, tam, gdzie kończy się leśna dróżka oraz Argentyna, a zaczyna Chile. Jest też koniec świata przy Bahia Lapataia, gdzie kończy się Ruta 3, czyli droga narodowa biegnąca od samego Buenos Aires (3079 km). Niewątpliwie ważny koniec dla katalońsko-urugwajskiej pary Cristiny i Joaquina, którzy do Ushuai przybyli właśnie stamtąd, przemierzając trójkę z góry na dół. Słowem, cały park to taka trochę kolekcja końców świata, w zależności co dla kogo bardziej tym końcem jest.

W tej niepozornej budce można kupić kartkę lub poprosić o wbicie do paszportu pieczątki z końca świata; zajmuje się tym starszy pan o dość niecodziennej aparycji i… równie niecodziennym ego! (ale mimo wszystko sympatyczny)
Z Bahia Ensenada można się wybrać trochę wybrzeżem, a trochę lasem, na camping w sercu parku narodowego Tierra del Fuego

Wybrałyśmy się tam z grupką osób poznanych na couch surfingu – Cristiną i Joaquinem właśnie, oraz Alexem z Niemiec. I jak na znajomych znalezionych na randomie, była to przewspaniała ekipa! Najmilej z tamtego czasu wspominam chyba wspólną noc na cichutkim campingu pośrodku lasu, dzielenie się mistrzowskimi kanapkami z awokado, jajkiem, pomidorem i majonezem (MNIAM!) i nasze rozmowy przy świecy, którą Alex zaliczał do obowiązkowego wyposażenia podróżnika. Z uwagi na zagrożenie pożarowe, nie można było tego dnia rozpalać ogniska. Nie widzieliśmy nigdzie informacji na ten temat, udzielił nam jej… strażnik parku, zagradzając nam drogę, gdy szliśmy już z naręczem nazbieranych gałęzi. Przy okazji, warte odnotowania: w parku Tierra del Fuego nie wolno rozpalać ogniska drewnem zebranym w parku! Miejsc na ognisko faktycznie jest sporo, ale teoretycznie trzeba by przyjść do parku z własną rozpałką i drewnem.

Pierwszy napotkany „locals”: samica magelanki
Ciężko jest oddać spokój i sielankowość parku Tierra del Fuego, ale temu zdjęciu mogło się to udać

Camping Parque Nacional w niczym nie przypominał pełnego życia i zgiełku Poincenota pod El Chalten, ani tym bardziej nowoczesnych obozowisk z Torres del Paine. Widać, że tutaj zapuszczają się już naprawdę tylko nieliczni. Camping jest darmowy, z dala od cywilizacji, nie ma prądu i internetów, a przy tym – nie ma prawie żywej duszy. Tierra del Fuego uczy doceniać otaczający spokój i jest naprawdę miłą odskocznią od ruchliwego bądź co bądź miasteczka. Na campingu łatwiej zakumplować się z ptakiem niż z człowiekiem. Obok nas, dosłownie drzwi w drzwi, mieszkała rodzinka magelanek. Pierwszego dnia zjadłyśmy kanapki obok magelankowego tatusia – z początku nam nie ufał i chyba skarżył się na nas rodzince, ale w końcu jakoś nas zaakceptował. 😊 Drugiego dnia, gdy my wracaliśmy z wycieczki na pobliską górę, rodzinka wracała akurat z wycieczki po jeziorze. Jeśli lubicie scenki rodzajowe jak z Krystyny Czubówny, to Tierra del Fuego będzie rajem!

Tu dwójka przedstawicieli karakara z rodziny sokołowatych; pozowanie do zdjęć wyraźnie przypadło im do gustu
A tutaj tatuś z magelankowej rodzinki z małym wracają do domu po kąpieli w stawie
I znów tatuś, monitorujący okolicę, by chronić rodzinę; cały czas bacznie zezował na nas jednym okiem!

Co można robić w Tierra del Fuego poza oswajaniem dzikich ptaków? Najciekawszy pieszy szlak w okolicy to ten prowadzący na Cerro Guanaco. Jest to największe wzniesienie w okolicy, dorównujące wysokością mniej więcej Wielkiej Sowie. Choć ma tylko 973 m, jest to góra dość wymagająca, bo wchodzi się na nią prawie z poziomu morza. Niemal non stop zasuwa się pod górę, najpierw po lesie, później po stromym piaszczystym zboczu. W pewnym momencie nogom jest już wszystko jedno, bo skoro tyle się wspięły, to nieważne, ile jeszcze zostało… Wyobrażaliśmy sobie, że na szczycie (niczym kolejnym końcu świata) jest inna chatka, a w niej pani guanaco, szczerząc zęby, wbija zdobywcom góry pieczątkę. Niestety nic takiego nie miało miejsca, musieliśmy więc zadowolić się „jedynie” panoramicznym widokiem linii górskich szczytów, zatoki Lapataia oraz odległej Ushuai.

Bliskość końca świata skłania Alexa do egzystencjalnych refleksji ; ))
„A tam, za tym jeziorkiem, jest Chile
Cerro Guanaco to tylko kolejny szczyt w ciągnącym się górskim grzbiecie

Selknam

To tajemniczo brzmiące słowo oznacza jeden z autochtonicznych ludów, zamieszkujących niegdyś Ziemię Ognistą (zarówno argentyńską, jak i chilijską). To właśnie ogniska członków plemienia Selknam, inaczej zwanego Ona, zainspirowały nazwę Ziemi Ognistej. Był to jeden z ostatnich ludów, jakie napotkali europejscy kolonizatorzy. A w dodatku był to lud dość wyjątkowy. Wyróżniała ich hardość i szczególne zdolności adaptacji – osiedlili się w końcu najodleglejszym koniuszku kontynentu! Co ciekawe, współczesne badania pokazują, że z amerykańskimi Indianami mają niewiele wspólnego, za to etnicznie bliżej im do… Aborygenów! Przypadek?

Na Ziemi Ognistej (ale i w Puerto Natales czy Punta Arenas) ciężko nie natknąć się na zainspirowane Selknam graffiti lub choćby magnesik. Przedstawia się ich zawsze w podobnej konwencji: pomalowanych w czarno- lub czerwono-białe pasy, z dziwaczną szlafmycą założoną na poprzeczny drąg. Tak właśnie nosili się członkowie Ona. Europejscy kolonizatorzy uznali ich za świetny materiał na… błaznów w ludzkich Zoo. Przewożono ich statkami do Europy i zmuszano do codziennych „występów”. Równolegle na Ziemi Ognistej sukcesywnie dokonywała się ich eksterminacja. Dlatego pod koniec XIX w. żyło ich 3 tysiące, a 50 lat później – już tylko kilkadziesiąt. Ostatnia przedstawicielka Selknam zmarła w 1974 r. i od tej pory, oprócz garstki zadeklarowanych potomków, lud istnieje jedynie w sztuce i turystycznych pamiątkach. Więcej o nich można poczytać tu oraz tu.

Na wielkie głowy Selknam można natknąć się na przykład w Punta Arenas; za zdjęcia dziękuję Marcie!

Islas Malvinas son Argentinas!

Podobnie jak Selknam, również motyw Falklandów pojawia się na Ziemi Ognistej dość często. Hasło „Falklandy są argentyńskie!” płynie w świat z banerów, billboardów, a nawet posągów. Uchwalone w 2014 r. przez Kongres Narodowy prawo nakłada wręcz obowiązek propagowania tej wiadomości przez… autobusy! Historia Falklandów jest ciekawa i sięga XVI w. Zwierzchnictwem nad nimi żonglowały kolejno Anglia, Francja, Hiszpania i znów Anglia… by ostatecznie oddać je Hiszpanii. Jednak w 1816 r. Zjednoczone Prowincje La Platy (ówczesne zalążki Argentyny i Urugwaju), ze stolicą w Buenos Aires, ogłosiły niepodległość od Hiszpanii. Cztery lata później Argentyna zgłosiła więc swoje pretensje do wysp.

I tak spór o Falklandy ciągnie się już 200 lat. W międzyczasie wydarzyło się sporo rzeczy. Wyspy zostały uznane za brytyjską kolonię, a następnie w 1960 r. ONZ uchwaliło deklarację o dekolonizacji. Wielka Brytania i Argentyna zostały poproszone o rozwiązanie kwestii przynależności wysp między sobą. I może nawet udałoby się Argentynie je odzyskać, gdyby nie protesty samych Falklandczyków. Napięcia między krajami zaostrzyły się, aż w 1982 r. Argentyna najechała na wyspy. Wojna o Falklandy trwała dwa miesiące i zakończyła się dla Argentyny klęską. Jakby dla rozwiania resztek wątpliwości, przeprowadzono wśród wyspiarzy dwa referenda dotyczące przynależności politycznej. W obydwu mieszkańcy opowiedzieli się za Wielką Brytanią. W tym ostatnim w stosunku 99,8% do 0,2%.

Argentyna rości sobie prawa do Falklandów mimo wszystkich tych niesprzyjających okoliczności. W mniemaniu Argentyńczyków, poczucie tożsamości państwowej mieszkańców nie stoi w sprzeczności z przynależnością do innego kraju. Tożsamość to jedno, krzyczą, ale ziemia należy do nas! Bardzo chciałabym ich w tym wesprzeć, ale fakty jakoś nie stoją po ich stronie…

Deklaracja przynależności Falklandów do Argentyny to typowy obrazek Ziemi Ognistej

Ziemia Ognista okazała się strzałem w dziesiątkę. Swojskość Ushuai sprawiła, że czułyśmy się tam trochę jak w domu. Jakoś nam się w te kilka dni namnożyło znajomych. Był Alex, Joaquin i Cristina z parku narodowego, był poznany w El Chalten i zupełnym przypadkiem napotkany na Cerro Guanaco Thor z Izraela… Do tego ten mistycyzm końca świata poprzeplatany codziennością i okraszony śladem pradawnych ludów. A to wszystko niecałe tysiąc kilometrów od Antarktydy! (To trzy razy bliżej, niż z Ushuai do Buenos Aires!). Aha, i gdyby ktoś was kiedyś próbował przekonywać, że to chilijskie Puerto Williams jest najbardziej na południe wysuniętym miastem świata – nie dajcie się! To tylko baza wojskowa, rozrośnięta co najwyżej do rozmiarów osady.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *