Tatrzańskie wędrówki lekiem na całe zło

Choć odwiedziłam Tatry wcześniej kilka razy, nigdy dotąd nie odkrywałam ich z taką przyjemnością i satysfakcją, jak w tym roku. Zaintrygowały mnie zwłaszcza Tatry Wysokie: strzeliste, masywne, budzące respekt. Oswajam je krok po kroku, cierpliwie, szczyt po szczycie. Powoli zauważam, jak weekend bez nich zaczyna być weekendem niepełnym. Poznaję je latem, później jesienią, w końcu też zimą. Częstuję mózg dopaminą, a oczy widokami, jakich dawno nie miały. I tymi widokami, wrażeniami towarzyszącymi moim ostatnim tatrzańskim wędrówkom, chciałam się z Wami podzielić. W kolejnych wpisach opowiem o tym, jak zmieniają się Tatry w zależności od pory roku. Część pierwsza: lato.

Gdy się nie ma, co się lubi… to się lubi inne rzeczy!

Na początku patrzyłam na COVID z perspektywy indywidualnej, jako coś, co pokrzyżowało moje, tak bardzo osobiste i „wyjątkowe”, marzenia. Z czasem nabrałam dystansu i zrozumiałam, że takich jak ja są miliony. I choć istnieje garstka twardzieli, którzy z uporem i odwagą godną zdjęcia z głowy każdej czapki realizują wciąż swoje podróżnicze marzenia, to należą do mniejszości. Reszta pogodziła się, w mniejszym lub większym stopniu, z ukróceniem dalekich podróży.

Piękno tatrzańskich wędrówek
Nie trzeba jechać daleko, by mieć takie widoki!

Co robić, gdy nie można jeździć swobodnie po świecie? Ano można jeździć w góry. A nawet trzeba. Przeprowadzka do Krakowa ułatwiła mi organizację weekendowych wędrówek w Tatrach, dlatego zaczęłam tam bywać częściej. I odkryłam, że naprawdę nigdzie indziej nie czuję się bardziej wolna i sensowna, niż tam. Góry to piękno i potęga w czystej postaci. Największą radość daje mi wychodzenie na szlak jeszcze przed świtem, gdy większość piechurów smacznie śpi. A pomalowana wschodzącym słońcem panorama, oglądana z wierzchołka zdobytej góry, to najlepsza na świecie nagroda.

Bohaterowie niepogody: Czarny Staw Gąsienicowy i Świnica

Pierwszy raz tego roku wybrałam się w Tatry w sierpniowy długi weekend. Oczywiście na ten sam pomysł wpadło wielu innych Polaków, jednak dzięki wczesnym godzinom wędrówek, tłumy nie dawały się jakoś bardzo we znaki. Pierwszego dnia za cel obrałam sobie Kościelec, a więc kierunek: Czarny Staw Gąsienicowy. Byłam w tym miejscu już kilka razy i za każdym razem jestem nim totalnie oczarowana. Te malowane przez kosodrzewinę wzory, odbijające się w tafli jeziora, są hipnotyzujące!

Czarny Staw Gąsienicowy ii otaczająca go kosodrzewina
Obramowany kosodrzewiną Czarny Staw Gąsienicowy wylądował na mojej tapecie w telefonie i grzeje tam miejsce nieprzerwanie od kilku miesięcy!
Wzory z kosodrzewiny odbijane przez staw
Mogę się naprawdę długo gapić na te kompozycje współgrających ze sobą skalnych pofałdowań i roślinności
Kościelec górujący nad Czarnym Stawem Gąsienicowym
Cichy bohater Czarnego Stawu Gąsienicowego – Kościelec
Widok na Czarny Staw Gąsienicowy z góry
A tak wygląda Czarny Staw Gąsienicowy z góry, ze szlaku na Karb

Jednak w drodze na Karb lunął taki deszcz, że mogłam sobie Kościelec wybić z głowy. To dość wymagająca, nieubezpieczona góra, na którą szlak prowadzi między innymi po gładkich płytach skalnych o sporym nachyleniu. W kilku miejscach trzeba też pokonać kilka całkiem ładnych kominów, co z uwagi na brak łańcuchów wymaga pewnej sprawności. Mimo że Kościelec chodził mi po głowie już od ładnych paru lat, tym razem znów pokornie odpuściłam. Na Karbie uznałam, że miło by było jednak zdobyć jakiś szczyt, dlatego ruszyłam na Świnicę. Do Świnickiej Przełęczy deszcz praktycznie przestał padać i choć niebo ostatecznie się nie przetarło, to przynajmniej woda jakoś mniej chlupotała w butach. 🙂

Fragment szlaku na Świnicę biegnie taką wąską półką
Widok na dolinkę ze szlaku na Świnicę
Nie patrz w dół, mówili – bo jeszcze zobaczysz taką dolinkę 🙂
Zdobywczyni Świnicy!
Jeden wielu widoków ze Świnicy. Za mną wystający Kozi Wierch i fragment Orlej Perci

Na Świnicę wchodziło się przyjemnie, choć oczywiście trzeba było uważać na śliskie kamienie. Łańcuchy przed samym szczytem wymagały kilku zwinnych przejść. Na szczęście napatoczyła się się wtedy sympatyczna Basia, która podpowiedziała, jak się złapać. Razem weszłyśmy na szczyt, a przy okazji zaliczyłyśmy cudownie rozgrzewającą zupkę na Kasprowym Wierchu. Zeszłyśmy razem aż do Hali Gąsienicowej.

Z Zawratu na Krzyżne alternatywnie

Prognozy na następny dzień nie rozpieszczały, na 11 rano zapowiadano burze. Oznaczało to dla mnie jedno: wczesną pobudkę i gotowość do wędrówki skoro świt! Tym razem wymyśliłam sobie Zawrat, a dalej… zobaczy się. Wiedziałam tylko, że koło południa powinnam być z powrotem w Murowańcu, w którym miałam spać. Podejście na Zawrat dało mi nieźle w kość, zwłaszcza psychicznie – chyba nie spodziewałam się takich ekspozycji. 🙂 Zawsze podchodząc na takie góry lubię oglądać się za siebie i niedowierzać, co ja właśnie pokonałam. Na górze czułam się zwycięzcą, ale wiedziałam, że na Orlą Perć rozsądniej będzie jeszcze poczekać.

Mogłam za to nacieszyć oczy widokiem Doliny Pięciu Stawów. Tutaj faktycznie co rusz spotykałam innych turystów, schodzących do Doliny z wszystkich możliwych kierunków. Wymyśliłam, że przedreptam ją całą, a później przez Krzyżne ucieknę z powrotem na drugą stronę grani. Wdrapywałam się niemal na czworaka po obsuwających kamieniach i z niepokojem nasłuchiwałam głosów zbliżającej się burzy. Minęłam kilka schodzących z Orlej Perci osób. Oczywiście wszyscy, zgodnie z zasadami logiki i zdrowego rozsądku, zamierzali schronić się przed burzą w dolinie. 🙂 Byłam jedyną osobą, która wspinała się pod górę.

Dolina roztoki podczas tatrzańskiej wędrówki
Widok na Dolinę Roztoki w drodze na Krzyżne. Chmury już się kłębiły i lada chwila miały nadejść grzmoty
Widok na Wielką Siklawę
A tak wygląda spływający do Doliny Roztoki największy wodospad w Polsce, czyli Wielka Siklawa 🙂
Widok z drogi na Krzyżne

Przez ostatnie pół godziny podejścia towarzyszyły mi regularne odgłosy grzmotów. Te bliższe napędziły mi niezłego pietra. Dawno nie czułam takiej ulgi jak wtedy, gdy w końcu doczłapałam się na Krzyżne. Co ciekawe, po drugiej stronie grani po burzy nie było ani śladu…

Wschód słońca na Kościelcu

Mijający rok był dla mnie przełomowy z kilku powodów, a jednym z nich są… wschody słońca! Zaczęłam bardzo doceniać tę porę. Nauczyłam się przekonywać samą siebie, że warto czasem w środku nocy zwlec się z łóżka, a czasem i śpiworka. Może to jest ten moment, by wejść na Kościelec? Nocleg w Murowańcu zachęcał – w końcu nie zawsze ma się taki szczyt na wyciągnięcie ręki. Tak jak pomyślałam, tak zrobiłam, i po trzeciej byłam już na szlaku. Ranek był pogodny i suchy, więc wchodziło się miło i przyjemnie. Wschód słońca na Kościelcu był zwieńczeniem moich weekendowych ambicji. Zaczynanie niedzieli z takimi widokami – to chyba najwłaściwszy sposób zaczynania niedzieli!

Kozica napotkana podczas tatrzańskiej wędrówki
Chodzenie po górach wczesnym rankiem niesie ze sobą ryzyko napotkania takich towarzyszy 🙂
Kamienne płyty w drodze na Kościelec
Po takich płytach trzeba się wspiąć, by zdobyć Kościelec
Wschód słońca na Kościelcu
…ale jest to zdecydowanie warte każdego trudu.

Epilog, czyli wnioski z 2020

Pewnie, że czasem westchnie się do tych odłożonych na później marzeń. Do ledwo poznanych Andów, nieprzebytych Amazonek, nieodwiedzonych dżungli i niepogłaskanych lam. I dobrze – trzeba o nich pamiętać. W końcu nie przestały być marzeniami tylko dlatego, że chwilo nie da się ich spełniać. Ale na razie trzeba szukać źródeł energii bliżej, i marzyć też bliżej. Odkrywać, co daje nam radość, i robić to. Korzystać z okazji, że można to robić, i w ogóle tę okazję docenić! Przecież to wypadkowa jakichś losowych czynników, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, i dysponujemy tym, czym dysponujemy…

Dlatego zachęcam, i życzę sobie i Wam wszystkim, znalezienia źródeł naszych energii. Najwyższy czas zacząć robić coś, co się naprawdę uwielbia. Bo kiedy jak nie teraz?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *