Wyruszając dwa i pół miesiąca temu do Ameryki Południowej, nawet mi się nie śniło, że koronawirus przerwie moją podróż. Miałam marzenia i mapę Google’a zagwiazdkowaną miejscami, które pragnęłam zobaczyć. Po raz pierwszy byłam wolna, miałam czas i środki, by podróż palcem po mapie obrócić w tę prawdziwą. Od dawna wiedziałam, że chcę to zrobić, ale od woli do czynu dzieliła mnie daleka droga. Rozmowa z szefową, rzucenie niezłej pracy, wyprowadzka z mieszkania, uspokajanie i oswajanie rodziców, niekończące się pożegnania i ferwor ostatnich przed wyjazdem, gorączkowych przygotowań… To kolejne kroki, podjęte w celu przygotowania gruntu pod bezpieczną, wielomiesięczną podróż. Miałam podróżować długo i szczęśliwie, bez zostawionych w Polsce zobowiązań, bez zarezerwowanego na konkretny dzień mieszkania do wynajęcia czy czekającej na mój powrót pracy. Gdybym rozważała krótszą podróż, na pewno inaczej bym sobie przygotowała ten grunt, zadbałabym, by mieć do czego wrócić i czym się zająć po powrocie. Gdybym rozważała…
Początek
Nikt chyba nie przewidział, że z tego samego Buenos Aires, o którym rozpisywałam się na blogu tak przecież niedawno, będę wracać do Polski już po dwóch i pół miesiąca najdłuższym w historii LOT-u bezpośrednim rejsem do Warszawy, z wżynającą się niewygodnie za uszami gumką od maseczki ochronnej. Pierwsze wzmianki na temat koronawirusa dotarły do mnie po dwóch tygodniach od rozpoczęcia podróży. Był początek lutego, byłyśmy w patagońskim El Chalten, o którym pisałam tutaj, i omawiałyśmy, na który dzień kupić wejściówki na Machu Picchu. Konsekwencje koronawirusa? Zastanawiałyśmy się, czy siostra Marty będzie mogła polecieć w maju na wymarzoną wycieczkę do Australii, bo kupiła bilety z przesiadką w Chinach. Nie widziałyśmy absolutnie, w jaki sposób koronawirus miałby wpłynąć na naszą podróż. Ba, nie widziałyśmy nawet, jak w przeciągu dwóch tygodni wirus miałby się przenieść do Europy, w bezpośrednie sąsiedztwo naszych bliskich i znajomych. Ale czy ktoś z Was już wtedy to widział?
Postęp
Miesiąc później, w czasie, gdy my jeździłyśmy dżipem po wydmach w chilijskiej Antofagaście, koronawirus już wił sobie gniazdko w Europie. W Ameryce nie było jeszcze czuć zagrożenia. Co prawda krążyły plotki o pojedynczym przypadku w okolicach stolicy, ale nie martwiło nas to – przecież byłyśmy już DALEKO NA PÓŁNOCY! Lekko alarmujące były wykupione wszędzie żele antybakteryjne, no ale tak to jest z tymi ludźmi, lubią siać panikę! Konsekwencje koronawirusa? Marta zaczęła rozważać porzucenie pomysłu o podróży do Azji, z którym się do tej pory nosiła. Może powinnam zostać w tej Ameryce do jesieni, zastanawiała się. Ja sprawdzałam z ciekawości, jak zmieniła się cena lotów z Kolumbii do Europy na czerwiec (przecież wtedy już będę w okolicach tego kraju!). I na lipiec – z Europy z powrotem do Kolumbii. Byłam zaproszona na dwa wesela i uznałam, że spowodowana przez koronawirusa obniżka cen może być dobrym pretekstem do szybkich ODWIEDZIN w Polsce!
Ostatnim etapem naszej podróży, w którym koronawirus nie pokrzyżował nam planów, był drugi tydzień marca. Spędziłyśmy go pośrodku najsuchszej pustyni świata, w niewielkim miasteczku San Pedro de Atacama. Był to czas koordynowania intensywnego eksplorowania pustyni z przetwarzaniem hurtowych ilości napływających z Europy alarmujących wieści. W Polsce rząd debatował już o przeciwdziałaniu epidemii, Wasze korporacje przygotowywały Was do pracy zdalnej, a następnie z dnia nadzień zamknięto szkoły, później uczelnie, baseny, sauny i restauracje. Gdyby ktoś podejrzał wówczas przez kamerkę główną ulicę San Pedro de Atacama, zobaczyłby ostre słońce, otwarte na oścież kawiarnie, nieświadomych niczego turystów wypożyczających rowery i pick-upy oraz nawoływaczy z powodzeniem zachęcających do kupowania wycieczek. Konsekwencje koronawirusa? Poznany tu Argentyńczyk Fede zastanawiał się, czy aby na pewno podróżniczo-zarobkowa emigracja do Europy, którą od kilku miesięcy planował, jest teraz dobrym pomysłem. Może lepiej przeczekać ten ciężki dla Europy okres, myślał na głos, a na razie pojeździć po Ameryce Południowej?
Zwrot
Nasze plany podróżnicze zakładały przedostanie się do Boliwii. Jednak tuż przed wyjazdem z San Pedro podjęłyśmy decyzję: rozdzielamy się. Marta potrzebowała zwolnić tempo podróży i zatrzymać się w jednym miejscu na dłużej – tydzień, może dwa. Znalazła więc dla siebie wolontariat w hostelu na skraju dżungli w boliwijskim Coroico. Ja zatęskniłam za Argentyną i postanowiłam wrócić, żeby zwiedzić jeszcze północną prowincję Jujuy. Następnie miałam pojechać do Boliwii i spotkać się z Martą w okolicach Coroico. Rozdzieliłyśmy namiot na pół, żeby rozłożyć ciężar (widzimy się przecież za dwa tygodnie!) i pożegnałyśmy się na wyjazdówce z San Pedro. Nie miałyśmy pojęcia, że już nazajutrz plany nasze zaczną się sypać jak domek z kart.
W Argentynie miałam okazję zobaczyć jeszcze kilka pięknych miejsc: kolorowe wzgórza przy Purmamarce, widok z góry na Tilcarę, pełen straganiarzy główny plac w Humahuaca. Jednak właściwie już od momentu przekroczenia granicy zrobiło się jakoś… dziwnie. Był to piątek, 13 marca. Po raz pierwszy zobaczyłam ludzi w maseczkach ochronnych. Właściwie połowa pasażerów autobusu była zamaskowana. Po sielankowym tygodniu na Atacamie, gdzie życie toczyło się tak, jakby o koronawirusie nikt w ogóle nie słyszał, był to dość szokujący widok. Wtedy też weszły w życie nowe przepisy graniczne, wymagające na przykład, by mierzyć temperaturę przyjeżdżającym z Europy turystom. Następnego dnia zaczęły mnie dochodzić plotki o zamkniętej granicy z Boliwią. Pierwszy kubeł zimnej wody. Jednego dnia zaostrzone przepisy i nowe procedury postępowania na granicach, a następnego dnia już te granice zamykają?! Plotki dochodziły z różnych źródeł i wyglądały na wiarygodne, ale nie mogłam ich nigdzie potwierdzić – latynoski Internet milczał na ten temat!
Azyl
Postanowiłam więc „odłożyć w czasie” podróż do Boliwii i poszukać bezpiecznej przystani w okolicy, przeczekać kryzysowy moment. W niedzielę 15 marca udałam się do Tilcary. Jednak już na wstępie okazało się, że Garganta del Diablo i Pucará, dwie największe atrakcje w okolicy, zostały zamknięte. W dodatku całkowitą kwarantanną objęto Iruyę, niewielką miejscowość w górach. Zaczęły się tworzyć pierwsze enklawy. Następnie prezydent Argentyny ogłosił zawieszenie zajęć edukacyjnych i zamknięcie granic kraju. Ot tak, z dnia nadzień! Turystom nie pozostawiono ani jednego dnia na złapanie oddechu, wykonanie kroku wstecz i zareagowanie.
W poniedziałek 16 marca pojechałam jeszcze kawałeczek dalej na północ, do Humahuaca. Tę właśnie maleńką miejscowość, objętą patronatem UNESCO, wybrałam sobie na mój kryzysowy azyl. Nie dane mi było jednak zwiedzić okolicy – Quebrada de Humahuaca oraz Hornocal, dwie perełki regionu, były już zamknięte. Udało mi się natomiast załapać jako wolontariuszka do pierwszego lepszego hostelu. Za pierwszą noc miałam zapłacić, a później już mogłam zostać za darmo w ramach wolontariatu. Zamieszkałam z dwójką pracujących tam młodziutkich Argentyńczyków: Tomasem i Tito. Zdążyłam popracować jeden dzień. Jedynym nowym gościem, jakiego się doczekałam, była zestresowana Japonka. Gdy zrobiłam jej check-in, zaczęła mi wylewnie dziękować. Była już w wielu hostelach w mieście i w żadnym z nich nie pozwolono jej zostać. Ludzi powoli ogarniała panika i bali się kontaktu ze „skośnookimi” turystami. Nikogo nie obchodziło, że dziewczyna była w podróży po Ameryce Południowej od dwóch miesięcy!
Chaos
Wieczorem tego samego dnia okazało się, że hostel jest zamknięty. Tak – ten hostel, w którym dziś zaczęłam pracę. Argentyna wprowadziła bowiem zakaz komercyjnego przebywania w hotelach oraz hostelach dla swoich obywateli. Do dekretów federalnych zaczęły dochodzić nowe normy wprowadzane w poszczególnych prowincjach. Odnotowano pierwszy przypadek koronawirusa w San Salvador de Jujuy, stolicy prowincji, i władze regionu wpadły w panikę. Zaczęło się masowe odwoływanie autobusów, a także odmawianie sprzedaży biletu na jeszcze kursujące autobusy obcokrajowcom. Niektóre zatrzymywano w połowie drogi i odmawiano dalszego przejazdu, nakazując powrót do stacji początkowej. Dodatkowo pojawiła się dezinformacja, nikt nie był pewny, gdzie jeszcze można dojechać, czy będzie jakiś autobus oraz komu będzie wolno do niego wsiąść. Po wielu nieudanych próbach, Japonce udało się czmychnąć do Buenos Aires. Zostaliśmy w hostelu w trójkę: ja, Tomás i Tito. Lekko niepewna, co dalej będzie, ale szczęśliwa, że mam schronienie, postanowiłam wziąć głęboki oddech i przeczekać to całe KILOMBO.
Kryzys
W środę 18 marca w nocy zamknięto granice miasteczka Humahuaca. Ugrzęzłam na dobre. Chłopaki z hostelu przestrzegli mnie, że nie mogę wychodzić na ulicę bez wyraźnego powodu, bo w myśl nowo wprowadzonych przepisów grozi to zatrzymaniem przez policję. Zwłaszcza, że jestem zza granicy. Nie mówisz aż tak dobrze po hiszpańsku, śmiali się. Następnego dnia Argentyna wprowadziła ogólnokrajową obowiązkową kwarantannę, zatem już nikt nie mógł szwendać się bez celu. Na zakupy można było iść tylko do najbliższego sklepu. I nie ma, że pobiegać albo na rower. Chłopaki przesiadywali w hostelu całymi dniami. Pomiędzy 9 a 14 mogli wyskoczyć do sklepu na rogu. I to tyle. Natomiast ja, jako że wjechałam na teren Argentyny z kraju uznanego za szczególnie niebezpieczny (Chile), nie mogłam wychodzić absolutnie nigdzie przez czternaście dni. Ścisła kwarantanna. Mimo, że nikt mnie o tym nawet nie poinformował na granicy.
Tak więc hostel, który miał być moim schronieniem w tych dziwnych czasach, stał się więzieniem. Dobrze, że miał chociaż patio, bo zupełnie odcięta od widoku nieba chyba bym zwariowała. Na początku było nawet znośnie. Dużo Netflixa, czas na selekcję i edycję zdjęć, codzienne wideokonferencje ze znajomymi lub kimś z rodziny oraz Tomás dbający, by było co jeść. Jednak z czasem zaczęło się robić dziwnie. Każde z nas przesiadywało coraz więcej w swoim pokoju. Doszły do tego rozjechane rytmy dnia i osobne jedzenie posiłków, a ciężkie do zrozumienia akcenty chłopaków z Kordoby oraz Corrientes skutecznie utrudniały codzienną komunikację. W dodatku rozbrzmiewająca na okrągło w hostelu argentyńska kumbia doprowadzała mnie już do szału. Tęskniłam za polską muzyką, językiem, kimś bliskim. Rosło moje znudzenie, frustracja, stres. Co gorsza, właściciele hostelu wpadli na pomysł, żeby zamknąć przybytek i zaprosić chłopaków do siebie do domu. Ja nie zostałam zaproszona.
Pytania
Był to dobry moment, żeby zadać sobie pytanie, co robić. Zaczęłam szukać na Facebooku ludzi w podobnej sytuacji. Natrafiłam na Maćka z Lifepackers, uwięzionego razem z innymi podróżnikami w odległej o 250 km Salcie. Zdzwoniliśmy się na Whatsappie. Na początku myślałam, żeby dołączyć do ich wesołego obozu. Maciek i Ola natomiast przez godzinę starali się mnie przekonać… do powrotu do Polski. Sami byli w podróży od trzech i pół roku(!) i wcale nie śpieszyło im się do domu. Zdecydowali się jednak na powrót w obawie o swoich bliskich. Wprowadzili do mojego słownika kilka nowych pojęć: ambasada, konsulat, zezwolenie. Przywołali historie obrazujące narastające w Argentynie nastroje ksenofobiczne. Podsunęli facebookową grupę Polaków w Argentynie. Skontaktowali z Noelią, działającą przy Konsulacie RP wolontariuszką, która niemal wychodziła z siebie, żeby pomóc tym Polakom wrócić do domu. Wspomnieli o specjalnym locie z Salty do Buenos Aires. I zostawili mnie, żebym się z tym wszystkim przespała.
Nosiłam się z podjęciem decyzji cały następny ranek. Czy warto zakończyć po dwóch zaledwie miesiącach podróż, na którą mentalnie szykowałam się co najmniej rok?! I co ja w ogóle z sobą zrobię w Polsce? Przecież poza rodziną i przyjaciółmi nic tam na mnie nie czeka, nie mam pracy ani mieszkania, będę musiała zacząć wszystko od nowa. Czy jestem na to gotowa? Czy to dobry moment? A co, jeśli sytuacja wkrótce się uspokoi, emocje ostygną, autobusy zostaną wznowione, a granice otwarte?
Akcja
Postanowiłam w końcu: kupuję bilet do Buenos Aires. Być może są to ostatnie dni, kiedy państwa europejskie organizują loty repatriacyjne. Na ten moment nie zapowiedziano jeszcze żadnego lotu do Polski, ale na ratunek w stolicy czekała przynajmniej setka Polaków. Widzieliśmy, jak w ramach programu #LotDoDomu nasze rodzime linie docierają już w najbardziej egzotyczne miejsca i jakoś czuliśmy, że państwo nie zostawi nas na lodzie. Ponieważ nie kursowały autobusy, Noelia znalazła dla mnie taksówkarza, który miał mnie zawieźć na lotnisko w Salcie. W dodatku miałam gdzie się zatrzymać w Buenos Aires: Juan, couch surfingowy host, u którego w styczniu rozpoczęła się moja podróż, zaprosił mnie do siebie. W międzyczasie okazało się, że LOT wyląduje jednak w Buenos Aires! Rejs zaplanowano na 1 kwietnia. Samolot z Salty odlatywał 29 marca. Festiwal dobrych wiadomości! Miałam plan idealny. Aż do nocy poprzedzającej mój wyjazd z Humahuaca, gdy mój lot z Salty został odwołany.
Od tej pory nic już miało nie być proste, a mój ogarnięty plan powrotu zamienił się w pełen improwizowania i kombinowania koszmar. Za radą Konsulatu RP postanowiłam mimo wszystko jechać do Salty – to większe miasto, pozostawiające jakiekolwiek szanse na dostanie się do Buenos Aires. Na przejazd taksówką potrzebowałam jednak specjalnego pozwolenia wydanego przez Konsulat. Poza swoimi danymi, należało podać dane taksówkarza, jego imię, nazwisko oraz argentyński numer DNI, a także markę, model i numer rejestracyjny samochodu. Bez dokumentu zawierającego te wszystkie dane, ruszenie się na kilometr z Humahuaca było kompletnie niewykonalne. Postanowiłam więc wykorzystać pozwolenie wystawione wcześniej w związku z – teraz już odwołanym – lotem. Pozostała kwestia noclegu. W tym momencie znalezienie zakwaterowania nawet w większych miastach w Argentynie graniczyło z cudem – większość hosteli było zamkniętych, a wynajem prywatnych apartamentów obcokrajowcom spotykał się najczęściej z interwencją ze strony sąsiadów. Po raz kolejny pomogła Noelia, znajdując dla mnie hotel.


Podróż
…z Humahuaca do Salty w normalnych warunkach trwa około czterech godzin. Sytuacja daleka była jednak od normalnej. Na granicy prowincji Jujuy i Salta zostaliśmy zatrzymani przez policję, której nie spodobał się pomysł mojego wjazdu do Salty. Poszczególne prowincje Argentyny zachowywały się trochę jak osobne państewka chroniące przede wszystkim bezpieczeństwa swoich obywateli. Zawieszono wszelkie połączenia lotnicze w kraju, policja wiedziała więc, że lot z Salty został odwołany. Nic więc nie dało pozwolenie z Konsulatu. Co z tego, że lot do Polski odlatuje 1 kwietnia, skoro na razie nie mam żadnego potwierdzonego transportu do Buenos Aires? Bez osobnego pozwolenia nie mogliśmy nawet zawrócić do Jujuy. Utkwiliśmy więc absurdalnie zawieszeni pomiędzy dwoma prowincjami. Niemal jak w filmie „Terminal”, którego bohaterowi odmówiono wstępu do kraju, gdy jego kraj ojczysty w trakcie podróży samolotem przestał istnieć. Jeśli prawdą jest, że życie pisze najlepsze scenariusze, to życie z dodatkiem koronawirusa to chyba recepta na Oscara.
Zaczęły się telefony – do Noelii, do Konsulatu. Było niedzielne popołudnie. Pomyślałby kto: dzień odpoczynku. Nie dla wszystkich jednak! Ambasada RP w Buenos Aires pracowała w tych dniach chyba non stop. Poprosiliśmy o przygotowanie w trybie natychmiastowym nowej zgody na mój przejazd do Salty. Poza danymi moimi, taksówkarza oraz pojazdu, musiał się tam znaleźć adres mojego hotelu. Konsulat nie zawiódł i przygotował dokument. Jednak policja potrzebowała kolejnych dwóch godzin, by go dokładnie przestudiować. I podjąć decyzję: musimy jeszcze zmierzyć temperaturę. Wróciliśmy do strażników ze świstkami stwierdzającymi brak gorączki. Kolejna godzina. I w końcu werdykt: jedziemy do Salty! Po pięciu godzinach. I w towarzystwie… policyjnego radiowozu. Będą nas eskortować aż do samych drzwi hotelu, a następnie „odprowadzą” pana Leonela, taksówkarza. Jest to konieczne, aby przebić się przez ciąg policyjnych kontroli w obrębie miasta. A przy okazji umożliwi straży sprawdzenie naszej prawdomówności. Jakbyśmy byli co najmniej pospolitymi przestępcami!
Kara
Dalej wcale nie poszło gładko. Zostaliśmy zatrzymani przez kolejną kontrolę na granicy miasta. Tym razem problemem nie byłam ja, lecz taksówkarz. Oficer żandarmerii stwierdził, że to, co robi pan Leonel, jest mocno podejrzane i pogwałca zasady ogólnokrajowej kwarantanny(!). Przywożenie nowych osób do prowincji jest przecież absolutnie niedozwolone i straż graniczna nie powinna była na to zezwolić. Zaczęły się pytania o licencję kierowcy, o właściciela pojazdu. Kim jest i dlaczego pozwala panu Leonelowi prowadzić? Czy wie, że pan Leonel używa teraz tego pojazdu? Telefon do właściciela. O dziesiątej wieczór. Gdzie pan Leonel zostawi samochód? Dlaczego u siebie w domu, jeśli to nie jego samochód? Właściciel musi jeszcze dziś osobiście go odebrać. Natomiast pan Leonel zostanie ukarany obowiązkową czternastodniową kwarantanną. Nie może ruszyć się z domu. O kursie do sąsiedniej prowincji Tucumán, który miał odbyć nazajutrz, może zapomnieć. Poczułam się okropnie – właśnie odebrałam taksówkarzowi źródło dochodu na najbliższe pół miesiąca.
Do hotelu dotarłam o jedenastej w nocy. Cała podróż, 250 km, zajęła nam dziesięć godzin. (Pan Leonel wyjechał ze swojego domu o ósmej rano – najpierw musiał przyjechać po mnie do Humahuaca). Następnego dnia myślałam intensywnie, co dalej. Od Buenos Aires dzieliło mnie 1500 km. Chcąc zdążyć na lot do Polski, miałam trochę ponad 48 godzin, żeby się tam dostać. Ambasada RP nie była w stanie pomóc. Wcześniej doszły mnie słuchy, że ambasady Niemiec, Francji i Hiszpanii miały wspólnymi siłami zorganizować transport z różnych części Argentyny do stolicy dla obywateli Unii Europejskiej. Okazało się, że to przedsięwzięcie jednak nie dojdzie do skutku. Musiałam kombinować na własną rękę. Rozważałam wynajęcie auta i przejechanie tego dystansu sama! Zdawałam sobie jednak sprawę, że to szalony pomysł. Nawet gdyby udało mi się znaleźć działającą wypożyczalnię, uzyskać potrzebną zgodę z Konsulatu i podołać fizycznemu zmęczeniu, wykończyłyby mnie kontrole na granicach prowincji.
Team work
Wymieniałam się pomysłami i poradami z poznanymi na Facebooku Polakami. Pododawałam się do wszelkich możliwych grup na Facebooku: Carpooling, Viajes Compartidos, Backpacking South America, Deutsche in Argentinien… I w końcu w tej ostatniej pojawiła się informacja o autokarze z Salty do Buenos Aires. Odjeżdżającym dziś wieczorem. Nie wierzyłam jeszcze za bardzo w powodzenie tej misji. Wydawało mi się podejrzane, że o autokarze nikt nie wiedział – ambasada Polski ani Niemiec, pracownik hotelu, policja… Zważając na okoliczności, taki autokar powinien być przecież wydarzeniem dnia! Zadzwoniłam pod wskazany numer. Kobieta przez wiele godzin nie była w stanie potwierdzić mojej rezerwacji ani podać ceny biletu.
Autokar miał odjechać z bramki na autostradzie przy wyjeździe z miasta. Dopiero gdy dotarłam na miejsce i zobaczyłam wielu zamaskowanych podróżników oraz pusty autokar, przekonałam samą siebie, że to się dzieje naprawdę i że z dużym prawdopodobieństwem dotrę do Buenos Aires na czas. Bilet na #LotDoDomu można było kupić tylko przez infolinię. Kupowałam go w takim samym stylu, w jakim upłynął mi cały ten dzień: nerwowo, w pośpiechu, jedną ręką zrzucając plecak, drugą przytrzymując siatkę z prowiantem, ze słuchawką wetkniętą w jedno ucho i maseczką smętnie zwisającą z drugiego.
Rozwiązanie
Dalszy ciąg tej historii to powolne zmierzanie do happy endu. Autokar zawiózł mnie do celu. Juan czekał na mnie, a razem z nim moje ukochane wegetariańskie empanady. Zorganizowanie taksówki na lotnisko oraz znalezienie na Facebooku osób do jej współdzielenia to była pestka w porównaniu z wcześniejszymi wyzwaniami. (Dane taksówkarza oraz pojazdu trzeba było, tradycyjnie, przesłać najpierw do Konsulatu i uzyskać specjalną zgodę na przejazd, aby nie mieć problemów przy licznych kontrolach). Na lotnisku rozpoznawałam kolejne twarze poznanych przez Facebooka osób. Ktoś dodał mnie do grupy, ktoś podsunął jakiś pomysł, komuś innemu gorączkowo relacjonowałam moją podróż do Salty. W końcu do tych wirtualnych osób mogłam dopasować rzeczywiste twarze. Wreszcie mogliśmy się poznać, zażartować, roześmiać.
Powrót do domu zajął mi w sumie pięć dni. Wyjechałam z Humahuaca 29 marca w południe. Do swojego tymczasowego mieszkania, wynajętego na czas kwarantanny, dotarłam 2 kwietnia późnym wieczorem. Zadziwiające w jak krótkim czasie przekonałam samą siebie, że powrót do domu, z ostatniej rzeczy o jakiej chciałam słyszeć, stał się ciężko osiągalnym celem, o który postanowiłam walczyć. Z perspektywy czasu patrzę na całą tę historię jak na kawał dobrej przygody. Przy okazji nie mogłam sobie nie pogratulować podrasowanych życiowych skillsów. Co tam escape roomy – ja uciekłam z kompletnie nieprzejezdnej, sparaliżowanej Argentyny!
Odliczam fikcyjne dni do momentu, kiedy będzie można znów podróżować. A tymczasem #zostajęwdomu.
Comments
Do następnego I Miłej kwarantanny!
Pozdrawiam cieplutko z łóżka obok!
Dobrze, że już wróciłaś:)