Ziemia Ognista to wyspa, oddzielona od kontynentalnej Argentyny dwoma chilijskimi granicami oraz wciśniętą między nimi Cieśniną Magellana. Przepływając cieśninę ciężko powstrzymać się od sentymentalnego dreszczyku. Człowiek zostawia za sobą cały płat obu Ameryk, El Chalten i Torres del Paine, aby móc postawić stopę na najbardziej południowej, zamieszkałej przez człowieka krainie. To przebija trawers przez La Manche, Bosfor czy jakikolwiek inny znany mi kanał wodny. Jednak dla nas Cieśnina Magellana to też wspomnienie kolejnej przygody. Zdarzyło się nam bowiem… spędzić noc na statku tranzytowym! Co trzeba zrobić, żeby dostać zaproszenie do takiego noclegu od samego kapitana? Śpieszę z odpowiedzią!
Zacznijmy od tego, że warto do kapitanów czasem puścić oczko. Tak jak Marta, która już w drodze do Ziemi Ognistej zabrała się za networkingowanie. Dzięki temu zapoznałyśmy się z kapitanem promu, zwiedziłyśmy jego kabinę, pooglądałyśmy migające kontrolki, pożartowałyśmy, a na koniec rozstałyśmy się już w przyjacielskich stosunkach. Kilka dni później zamierzałyśmy tą samą drogą wrócić na stały ląd. Ambitnie założyłyśmy, że w jeden dzień zdołamy dostać się stopem z Ushuai do oddalonego o 550 km Rio Gallegos. I byłoby to zapewne możliwe, gdyby nie fakt, że po drodze czekało nas dwukrotne przekraczanie granicy oraz właśnie przeprawa przez Cieśninę Magellana.
To zdecydowanie nie był nasz dzień. Utknęłyśmy na pierwszym rozwidleniu w Chile tuż za granicą i nijak nie byłyśmy w stanie złapać stopa. Było wyjątkowo paskudnie, wiatr przenikał do szpiku. Zestaw ekstremalny, złożony z wszystkich polarowych i kurtkowych warstw, wcale nie chronił przed zimnem. Minuty dłużyły się, a asfaltowa droga ziała przeraźliwą pustką. W ciągu dwóch godzin naliczyłyśmy 24 samochody. Gdy słońce już miało się ku zachodowi, zdecydowałyśmy, że powoli czas szukać miejsca na nocleg. Miała to być nasza pierwsza noc pośrodku pampy. Jej widmo krążyło za nami od początku, ale to wcale nie znaczy, że byłyśmy na nią przygotowane…
Już łapałyśmy plecaki, gdy nagle zobaczyłyśmy grupę kilku nadjeżdżających ciężarówek. No dobra, spróbujmy ostatni raz. Puszczamy plecaki, wyciągamy kciuki… I jest! Ostatni z kierowców zatrzymał się. Jedziemy do Cieśniny Magellana! Kilka godzin później mijałyśmy sznur zaparkowanych przed promowym terminalem tirów, których kierowcy szykowali się do spania. My nie miałyśmy pojęcia, gdzie będziemy spać. W argentyńskim Rio Gallegos czekała nasza couch surfingowa hostka Alejandra, ale nie miałyśmy już szans do niej dotrzeć. Natomiast ponura okolica i ten okropny wiatr wcale zachęcały do rozbijania namiotu.
Wskoczyłyśmy na prom z zamiarem przemyślenia, co dalej. Jednak przyjazne ciepełko i muzyka z telewizora trochę nas zdekoncentrowały. Byłyśmy jedynymi pasażerkami w całej ogromnej sali. Nie zrzucając nawet plecaków zaczęłyśmy tańczyć, a później opadłyśmy bez mocy na fotele. Stały ląd zbliżał się nieubłaganie, ale był to jeden z tych momentów, w których człowiekowi wcale nieśpieszno, by wysiąść. I wtedy w naszych głowach zabłysła przebiegła myśl: A co, jeśli nie wysiądziemy wcale? Statek faktycznie dobił do brzegu, a chwilę później zawrócił w kierunku Ziemi Ognistej. Chciałyśmy jakoś podejść kapitana, żeby pozwolił nam zostać, ale niełatwo było się zebrać! Po chwili do sali wszedł ubrany w odblaskową kamizelkę pracownik. No to shame, pomyślałam, a Marta na pewno pomyślała to samo. Zaraz nas stąd wyrzucą. Pracownik zbliżył się do nas.
– Hola, chicas! Czemu nie wysiadłyście?
Postawiłam na szczerość:
– Bo… Bo tam jest zimno!
Chłopak roześmiał się – a my odetchnęłyśmy z ulgą. Wyglądało na to, że nikt nas jeszcze nie wyrzuca.
– Mam na imię Roberto. Pijecie kawę, dziewczyny? Chodźcie, zaprowadzę was do naszej jadalni.
Nie takiego obrotu spraw się spodziewałyśmy! Chłopak poprowadził nas przez drzwi z tabliczką z napisem „Staff only”. Po chwili znalazłyśmy się w niewielkiej kantynie. Przy stole kilku Chilijczyków w różnym wieku zajadało się kanapkami z szynką konserwową.
– Jesteście głodne, chicas? – zapytał nasz wybawca.
– No, gracias! Dopiero jadłyśmy.
Ale kawy faktycznie się napiłyśmy. Co z tego, że była dziesiąta wieczór. W moim przypadku kofeina absolutnie nie stoi w sprzeczności z zapadnięciem w twardy sen. A po tak intensywnym dniu jest niemal konieczna do podtrzymania funkcji życiowych, zwłaszcza, jeśli w grę wchodzi rozmawianie z nowo poznanymi ludźmi!
Stało się jasne, że będziemy atrakcją wieczoru. W końcu nie co dzień gości się dwie dziewczyny z Polski! Każdy chciał nas poznać, był ciekawy naszej historii. A wszyscy uśmiechnięci, trochę głupiutcy, ale poczciwi (później ochrzciłyśmy ich mianem śmiesznych Jacków). Wyjaśniałyśmy, że podróżujemy po Ameryce Południowej, planujemy tylko wtedy, kiedy trzeba, a aktualnie nie bardzo wiemy, gdzie możemy przenocować. Chłopaki bardzo chcieli nam pomóc, dopytywali, czy nie jesteśmy głodne. Roberto zaoferował nawet, że możemy wziąć prysznic w łazience w jego kajucie. Możemy też skorzystać z pralki. To już były warunki luksusowe! W Patagonii rzadko miałyśmy okazję wyprać rzeczy u kogoś w mieszkaniu i zazwyczaj musiałyśmy oddawać ubrania do pralni.
W końcu do kantyny zawitał kapitan. Co prawda nie ten, do którego Marta puszczała oczko, ale inny, który też tam był i nas rozpoznał. Zaproponował nam… nocne zwiedzanie statku! On może pokazać nam swoje centrum dowodzenia, kolega inżynier – rysunki wykreślne i schemat pojazdu, a jeszcze inny – zlokalizowane pod pokładem centrum napędowe, czyli pompy, kotły, dźwignie i silniki. Ah, no i oczywiście możemy przenocować na pokładzie, w sali dla pasażerów jest dużo miejsca. Karimaty, śpiwory macie? Doskonale. Gdybyście czegoś potrzebowały, pytajcie Roberto. On wam pokaże, gdzie jest pralka. Aha, pobudka o ósmej rano, bo wtedy prom wznawia rejs. Pasażerowie mogą się zdziwić na widok waszych rozłożonych śpiworów, he, he. Wpadnijcie na śniadanie. Zapraszam!
Wróciłyśmy na górę po rzeczy do prania i pod prysznic. Roberto pokazał nam pralkę, a później zaprowadził do swojej kajuty. Wskazał przyległą do niej łazienkę i polecił… zamknąć się w kajucie na klucz. Tak właśnie, dwóm obcym dziewczynom, na klucz, w jego kajucie, w której trzymał zapewne wszystkie cenne rzeczy. Żebyśmy czuły się bezpiecznie i mogły cieszyć prywatnością. Muszę przyznać, że prysznic w mikroskopijnej łazience o niezbyt stabilnym podłożu, wstrząsanym raz po raz uderzeniami fal, był ciekawym doświadczeniem. Trzeba było uważać, żeby nie grzmotnąć głową w ścianę, a przy okazji nie zalać łazienki wraz z kajutą!
Odwiedziłyśmy kabinę kapitana – tę samą, w której już byłyśmy, płynąc do Ziemi Ognistej. Wieczorową porą migające przyciski, dżojstiki i panele wyglądały jeszcze bardziej tajemniczo. I imponująco. Trzeba mieć łeb, żeby to wszystko ogarnąć! Pomyślałam, że stanowisko pracy kontrolera lotu musi wygladać bardzo podobnie. Podczas gdy my przyglądałyśmy się temu wszystkiemu, kapitan opowiadał o statku i firmie, której jest prezesem. Tak naprawdę jest tutaj od niespełna roku, przeniósł się z okolic Puerto Montt, z wybrzeża Pacyfiku. Mimo działającej od wielu lat konkurencji, firma stopniowo zdobywa nowych klientów. Głównym źródłem zysku są ciężarówki – ceny przewozu zaczynają się od ok. 200 zł. Dziennie takich ciężarówek przewozi się minimum kilkadziesiąt. Firma zdobywa rynek stopniowo, ale biznes i tak jest już opłacalny.
Pożegnałyśmy kapitana i zeszłyśmy z chłopakami pod pokład statku. Najpierw studiowałyśmy schematy silników z naniesionymi wskaźnikami, parametrami i opisami stanu, które oczywiście absolutnie nic mi nie mówiły. Później zrobiło się jeszcze grubiej, bo oglądałyśmy te silniki na żywo, a razem z nimi całe mnóstwo rur, przekładni i innych elementów mechanicznych, których nie potrafię nawet nazwać. Pamiętacie tę scenę z Titanica, jak Rose biegnie z Jackiem przez kotłownię, przebijając się przez opary pomiędzy osłupiałymi, umorusanymi smołą, spoconymi robotnikami? No… to nie było tak, ale część sprzętu na pewno się zgadzała!
Po tym zupełnie niespodziewanym ciągu wydarzeń marzyłyśmy już o naszych mięciutkich śpiworkach. Pożegnałyśmy więc chłopaków i wróciłyśmy na górę, do sali dla pasażerów. Zbijając pionę na dobranoc, pogratulowałyśmy sobie farta i tej dziwnej, choć cudownej zdolności spadania na cztery łapy. Wyśpimy się w ciepełku, kołysane przez fale Atlantyku, umyte i odprężone. Niewiele brakowało, a spałybyśmy teraz we wstrząsanym podmuchami wiatru namiocie pośrodku dzikiej pampy! Dlatego pamiętajcie – warto czasem zaryzykować i dać się ponieść improwizacji!
Odpowiadając wreszcie na pytanie w tytule: my przecięłyśmy Cieśninę Magellana z jednego brzegu na drugi minimum 7 razy! Odkryłyśmy rano, to nie bez zdziwienia, na naszej podróżniczej apce. Nie wiemy, czy to reguła – zachęcamy do eksperymentowania.