Wizyta w Parku Narodowym Torres del Paine była naszym skokiem w bok do Chile z argentyńskiej Patagonii. Park to chilijska duma – do tego stopnia, że widnieje nawet na tysiącpesetowym banknocie. I nic dziwnego. Natura maluje w tym miejscu naprawdę wyjątkowe pejzaże, rozsypując laguny z kamienistym wybrzeżem wprost pośrodku górskiego krajobrazu. I bywa, że człowiek już nie wie, czy jest w górach, czy na plaży. Momentami podczas trekkingu w Torres del Paine naprawdę kusiło nas, żeby zrzucić plecak i buciory i zanurzyć się w lodowatym, choć opromienionym słońcem jeziorze.
Z El Chalten wyjechałyśmy stopem z zamiarem dotarcia do Puerto Natales, bazy wypadowej na Torres del Paine. Naszym autostopowym kierowcą był David, idealny towarzysz podróży i skarbnica wiedzy na temat Patagonii. To właśnie on opowiedział nam masę ciekawostek i przybliżył postać pana Fitz Roya (do przypomnienia tutaj). Opowiadał nam też o pumach, guanaco i miniaturowych strusiach nandus. Na dodatek David był chodzącą encyklopedią patagońskich ptaków i właśnie dzięki niemu rozpoznawałam później gatunki w Ziemi Ognistej.
Informacje praktyczne
Bilety do Torres del Paine
Ogromna popularność parku doprowadziła do podjęcia działań ograniczających liczbę zwiedzających. W 2016 r. władze parku wprowadziły nakaz wcześniejszej rezerwacji noclegów, które rozchodzą się jak darmowe maseczki w czasach epidemii. Nawet jeśli nie są darmowe. Już kilka miesięcy przed planowaną wizytą w Torres del Paine większość campingów jest fully booked. (A ceny za łóżko w hostelach dobijają do 100 euro za noc, więc absolutnie nie wchodzą w grę przy naszym budżecie). Okazanie rezerwacji jest natomiast konieczne przy zakupie biletu wstępu do parku – no chyba że to wizyta jednodniowa, a sprzedający w to uwierzy. Czy nasze planowanie podróży sięgało tak daleko wstecz? Oczywiście – nie! W jaki sposób udało nam się więc tam dostać?
Są trzy poziomy „ogarnięcia” wizyty w Torres del Paine. Pierwszy – wtedy, kiedy faktycznie cały plan trekkingu kreślisz miesiące wprzód i wtedy też rezerwujesz noclegi. Drugi – kiedy przyjeżdżasz do Puerto Natales bez rezerwacji, ale odwiedzasz biura Fantastico Sur i Vertice – prywatnych firm zarządzających campingami w parku. Zawsze znajdą się jakieś pojedyncze wolne miejsca, tyle że czasami na dwóch różnych końcach parku. Albo o jeden dzień za późno lub za wcześnie, niż by pasowało. Tu przyda się kreatywność w planowaniu trasy. Czasami można też liczyć na pobłażliwość pracowników campingu, jeśli do kompletu rezerwacji brakuje tego jednego lub dwóch noclegów.
I w końcu trzeci poziom „ogarnięcia” to filozofia: „nie wiem jak, ale jakoś to będzie”. Wtedy jedziesz do parku bez żadnych rezerwacji i liczysz na to, że cię tam wpuszczą, a noclegi w środku jakoś się znajdą. Nasza strategia to połączenie poziomu drugiego i trzeciego. W Puerto Natales udało nam się zarezerwować nocleg w Camping Central na następny dzień. Na miejscu okazało się, że bez problemu możemy tam zostać na kolejną noc. Natomiast trzecią noc spędziłyśmy na darmowym Camping Italiano, gdzie nawet nie miał kto nas pytać o rezerwację, bo obsługi campingu po prostu nie było.
Polityka Torres del Paine
Na początek warto wiedzieć, że za wstęp można zapłacić tylko gotówką. Nie powtarzajcie naszych błędów i zaopatrzcie się w nią! Bilet bez limitu czasowego kosztuje 35.000 CLP, czyli obecnie ok. 170 zł. Nigdy nie pomyślałybyśmy, że noszenie takiej gotówki w kieszeni będzie konieczne, żeby wejść do jednego z najpopularniejszych parków narodowych w Chile! W takiej sytuacji stać nas było tylko na wstęp na 3 dni za 25.000 CLP (120 zł). Pani z administracji patrzyła na nas z politowaniem, tłumacząc, że jesteśmy w górach pośrodku niczego, gdzie nie dosięga sygnał. (Przypomniałam sobie, jak płaciłam debetówką za wstęp w Karkonoskim Parku Narodowym. A to przecież park nieporównywalnie mniej popularny, w kraju o podobnym poziomie rozwoju technologicznego). Tuż obok na ścianie wisiała karteczka z przestrogą dla turysty, by nawet nie szukał w telefonie wifi ani zasięgu danych, bo go tam nie znajdzie. Tak właśnie wita zwiedzających administracja Torres del Paine.
Pani ostrzegła, że w środku też raczej nie zapłacimy za nic kartą. Tymczasem prywatne firmy wyprzedziły o krok państwowy CONAF, doprowadzając do swoich campingów i terminale, i zasięg. Ostatecznie za kawę i czekoladę, bo ze względu na cenowe absurdy nie warto tam kupować nic więcej, płaciłyśmy wyłącznie kartą. Ceny w parku na pewno nie mieszczą się w budżecie klasycznego backpackera. Czekolada za 25 zł (5.000 CLP), choć najdroższa w moim życiu, była naszą najlepszą inwestycją. Na kawową rozpuszczałę za 15 zł (3.000 CLP) pozwoliłyśmy sobie, gdy wracałyśmy zziębnięte i wykończone po ciężkim podejściu na Base Torres. Jednak cała reszta naszej diety w ciągu tych czterech dni opierała się na tym, co zdołały udźwignąć nasze dzielne plecy. Co ciekawe, w obrębie parku niejednokrotnie natknęłyśmy się na bezprzewodowy internet. Tyle że przy nazwie sieci znajdował się link do stronki z płatnością. Paypalem.
Jak na miejsce tak piękne i wyjątkowe, park Torres del Paine wydał nam się zdecydowanie zbyt ograniczony w swojej dostępności. Komercjalizacja przyrody w celach innych niż jej ochrona zawsze wydaje mi się kiepskim pomysłem, a w Torres del Paine komercjalizacja ta jest posunięta do granic możliwości. Nawet planując wypad niskobudżetowo, trzeba założyć, że noc pod namiotem wyniesie około $20. Od osoby. Dla porównania, campingi w górach przy El Chalten kosztowały 0. W dodatku chcąc coś ugotować w Torres del Paine, trzeba wziąć pod uwagę, że ogień można odpalać tylko w wyznaczonych strefach. W większości campingów jest jedno przeznaczone do tego celu pomieszczenie, ale przykładowo na campingu Chileno takiego nie ma! Nocujące tam osoby są więc zmuszone stołować się w niehumanitarnie drogiej, podbitej przez amerykańskich turystów restauracji. Torres del Paine dobrze odzwierciedla chilijski system gospodarczy: wszystko jest sprywatyzowane, tryumfuje kapitalizm. Jeśli nie masz pieniędzy, musisz kombinować.
Zwiedzanie Torres del Paine
Poza polityką parku, wszystko inne, co można o nim opowiedzieć, rozpływa się w superlatywach. Mam ciche podejrzenie, że jest to raj na ziemi. Zwłaszcza z takim oknem pogodowym, jakie trafiło się nam od drugiego dnia. Tydzień przed naszą wizytą w parku porywisty wiatr wywracał zaparkowane kampery. Mimo że widziałam zdjęcia na własne oczy, ciężko mi było w to uwierzyć, bo podczas naszego pobytu wiatr ledwie dawał o sobie znać. Większość parku przeszłyśmy w krótkim rękawku, a szortów nie ubrałam tylko dlatego, że zostawiłam je w Puerto Natales. Zabrakło mi wyobraźni na taki scenariusz pogodowy!
Układ parku
Park można podzielić na część północną i południową, co widać dobrze na tej mapie. Część południową zwiedza się zza kółka – w wypożyczonym samochodzie lub wycieczkowym autokarze. To ta część na dół od Lago Nordernskjold. My miałyśmy szczęście oglądać ją z perspektywy pickupa! Załapałyśmy się na stopa z koreańską rodziną, która podrzuciła nas od południowego wejścia Serrano aż do rozwidlenia przed Camping Central. Siedziałyśmy na przyczepie, więc mogłyśmy podziwiać te niesamowite krajobrazy czując pęd powietrza na twarzy. A Marta spełniła swoje autostopowe marzenie.
Północną część parku można zwiedzać tylko pieszo. Popularne są tu są tu dwa szlaki, nazwane od ich kształtu literkami W i O. Szlak W jest najpopularniejszym odcinkiem w parku. Prowadzi od Base Torres na południe, następnie na zachód wzdłuż jednego i drugiego jeziora, a w końcu na północ przy Lago Grey. Szlak O, będący przedłużeniem szlaku W o północny odcinek, obiega park dookoła tworząc pętlę. My mogłyśmy sobie pozwolić jedynie na przejście szlaku W, i to nie w całości. Ale naginając go nieco, stworzyłyśmy swoją własną, oryginalną trasę! Mogłaby się ona zakończyć na campingu Paine Grande, skąd katamaran przetransportowałby nas przez Lago Pehoe do głównej drogi. Zdecydowałyśmy się jednak przejść ostatniego dnia 25 km przez pola i łąki, aby uniknąć horrendalnej opłaty w wysokości prawie drugiego biletu (23.000 CLP).
Mirador Base Torres
…to był nasz cel na drugi dzień. Słynna laguna z charakterystycznymi „wieżami” w tle to wizytówka Torres del Paine. Widnieje na wspomnianym wcześniej banknocie tysiącpesetowym, a także na etykiecie piwa Austral oraz na każdym innym designie wykorzystującym wizerunek parku. Nic dziwnego, że to najtłumniej uczęszczany odcinek parku. Na szlak do Base Torres decydują się z reguły wszyscy jednodniowi zwiedzający. Doradzano nam, żeby wyruszyć w drogę rano, ale rozleniwione po trekkingu w El Chalten jakoś nie mogłyśmy się zdobyć na opuszczenie campingu przed 10. Spotkałyśmy za to po drodze prawie wszystkich naszych autostopowych podwozicieli.
Mimo swojej popularności, szlak prowadzący na Base Torres jest dość wymagający. Zwłaszcza ostatni odcinek drogi, prowadzący przez stromiznę po obsuwających się głazach, dał nam nieźle w kość. Na górze nie było widać wież. O ile przez większość trasy towarzyszyło nam słońce, o tyle torres, w nagrodę za nasze ciężkie podejście, akurat zaszyły się w chmurach. Ogólnie rzecz biorąc, Base Torres nie zostało moim ulubionym miejscem w Torres del Paine. Okej, jest rozmach i majestat, ale niekończące się tłumy jakoś temu umniejszają.
Od Central przez Los Cuernos do Italiano
Ten odcinek trasy wspominam najlepiej – to tutaj przez cały dzień cieszyłyśmy się słońcem i niebem bez chmurki. Ogromne wrażenie zrobiło na nas schronisko Los Cuernos. Drewniane chatki (cabañas) majaczyły z daleka w gęstym lesie, a u ich stóp płynął strumyk! Zgodnie uznałyśmy, że jeśli jakiś pensjonat jest wart wielkich pieniędzy, to właśnie taki. Pozwoliłyśmy sobie tam na rozpustną półtoragodzinną przerwę. Stamtąd czekały nas dwie godziny marszu do Camping Frances przepięknym wybrzeżem, i już ostatnie pół godzinki do Camping Italiano.
Od Italiano przez Paine Grande do Serrano
Ostatniego dnia miałyśmy do przejścia najwięcej. Odcinek do Paine Grande nie był zbyt wymagający, ale byłyśmy zmęczone po trzech dniach wędrowania z ciężkimi plecakami. Na campingu Paine Grande zrobiłyśmy sobie długą przerwę, mimo że byłyśmy dopiero w jednej trzeciej drogi. Gdy zobaczyłyśmy stromą, prawie pionową ścianę z poprowadzonym dalej szlakiem, myślałyśmy przez chwilę, że to jakiś żart projektantów parku. Ostatkiem sił udało nam się tam wdrapać, a widoczki na góry, jezioro i pozostawione w dole Paine Grande zdecydowanie wynagrodziły nasz wysiłek!
W sumie spędziłyśmy w Torres del Paine cztery dni – czyli o jeden dzień dłużej, niż pozwalały nasze wejściówki. Na szczęście nikt tego faktu nie odnotował. W sumie przeszłyśmy około 60 km z plecakami i całym biwakowym ekwipunkiem. Krajobrazy w Torres del Paine powaliły nas na łopatki, zwłaszcza na odcinku między Los Cuernos a Camping Italiano. Miałyśmy na wyłączność polodowcowe laguny i plaże, wokół nie było żywego ducha! Bardzo się cieszę, że z minimalnym wcześniejszym przygotowaniem udało się zobaczyć taki kawał parku. Choć mam nadzieję, że nie jest to mój ostatni raz w Torres del Paine. Chciałabym tam kiedyś wrócić i tym razem przejść cały szlak O!