Po dziesięciu dniach argentyńskiego lata w Buenos Aires oraz Iguazu, nasza podróż miała zmienić bieg o 360 stopni. Czekał nas miesiąc w Patagonii – krainie nieco dzikiej, odludnej, smaganej wiatrem w lecie i obsypanej śniegiem w zimie. Ten miesiąc spędziłyśmy dość aktywnie. Dużo chodziłyśmy, stopowałyśmy, ciągle się przemieszczałyśmy. Ciężko opisać to wszystko za jednym razem, dlatego opowieść o Patagonii podzielę na kilka wpisów. Rozdział pierwszy – to nasze pierwsze patagońskie przygody, czyli trekking w El Chalten oraz lodowiec Perito Moreno.
Patagonia to olbrzymi obszar, ciągnący się rzeki Colorado i Barrancas na północy aż do Ziemi Ognistej na samym południu kontynentu. Oczywiście nie sposób zobaczyć to wszystko w zaledwie jeden miesiąc. Pominęłyśmy więc region Siedmiu Jezior i Bariloche, o którym nasłuchałyśmy się później z zazdrością od innych podróżników. Skupiłyśmy się na dolnej części Patagonii, na południe od El Chaltén. To właśnie tam klimat jest najsurowszy, widoki niesamowite, a wszystko, co da się nazwać, nazywa się austral.
El Chalten
Do El Chalten przyjechałyśmy nie wiedząc, ile czasu tam zostaniemy. Miejscowość spodobała nam się od samego początku. Jest bardzo turystycznie, ale to turystyka nienachalna, nawet wręcz przyjemna – spotkać tu można głównie górskich pasjonatów. Są mniej i bardziej profesjonalni, i ci od Quechui, i ci od Patagonii – no i my gdzieś pośrodku. El Chalten pełne jest uroczych hosteli dla bogatych backpackersów i drewnianych chatek skrywających kawiarnie czy wegańskie knajpki. Miasteczko ma jakiś kilometr długości, więc da się je przejść wzdłuż i wszerz w piętnaście minut. I raczej się już nie rozrośnie, bo położone jest w otoczonej górami dolince, gdzie już niewiele więcej się zmieści. Założone zaledwie w 1985 r., jest prawie najmłodszym argentyńskim miastem. Na dodatek nie ma w nim zasięgu komórkowego, co czyni z niego idealną ucieczkę od cywilizacji, mimo że ono samo jest tak naprawdę największym ośrodkiem cywilizacji w promieniu wielu kilometrów.

Więcej niż camping
El Chalten było początkiem naszej campingowej turystyki w Patagonii – tam właśnie po raz pierwszy rozbiłyśmy namiot. (Swoją drogą, jak na namiot wybrany o 3 w nocy na kilka dni przed wyjazdem, po miesiącach rozważania różnych alternatyw, muszę przyznać, że sprawdził się bardzo dobrze!). Camping „Casa de Ciclistas” polecił nam poznany w trakcie łapania stopa, przypadkowy Kolumbijczyk. Bardziej przypominało to jednak coś w rodzaju płatnego bed & shower z ogrodem na rozbijanie namiotów. Jak się później okazało, jest to całkiem popularny rodzaj górskiej agroturystyki w Patagonii.
„Casa de Ciclistas” prowadzi mieszkająca w tym samym domu rodzina. Jest dostęp do łazienki i kuchni, które dzieli się z resztą mochileros. Nie wiem, co to było, ale coś nadawało temu miejscu szczególny klimat. Może to rowerzyści, przeważający w grupie podróżników – jak na bed & shower przystało; może fakt, że każdy tu mówi po hiszpańsku, a nawet jak nie mówi, to się stara; albo akompaniament jakiegoś instrumentu towarzyszący wieczornemu gotowaniu, bo jakoś tak wychodziło, że zawsze się znalazł ktoś, kto na czymś gra; a może w końcu ogorzały Pedro, z twarzą niczym potomek keczua, właściciel „Casa de Ciclistas” a zarazem głowa rodziny, wołający podróżników po nazwie ich kraju, wpadający co chwilę do kuchni, żeby się trochę pokręcić, popodsłuchiwać, doradzić, pomóc…

Trekking w El Chalten
W El Chalten popularne są jednodniowe wyprawy na zasadzie: pakuję prowiant i aparat, chwytam kurtałkę (i tak przez większość czasu będę ją nieść w ręce), wychodzę na szlak i wracam na noc do miasteczka. Szlaki prowadzą przez górki w większości niskie i płaskie, przypominające trochę Ślężę. Różnica polega na tym, że pomiędzy tymi szlakami wyrastają skalne szczyty, atakowane przez szalonych wspinaczy, a wokół porozsiewane są laguny i lodowce. Słowem: łatwy trekking, nieziemskie widoki. Pierwszego dnia uderzyłyśmy na Lago de Torre, czyli jezioro z lodowcem w tle oraz majaczącym już z daleka szczytem Cerro Torre. Dopiero niedawno, bo w 2005 r., góra ta została oficjalnie zdobyta (tzn. szaleni wspinacze poprowadzili po niej drogę). Torre owiany jest jakąś mistyczną aurą przez to, że przez większość czasu jego wierzchołek tonie w chmurach. Nam tego dnia nie udało się zobaczyć go w pełnej krasie.




Zgodziłyśmy się z Martą, że jednodniowe wycieczki są fajne, ale jeszcze fajniejszy jest wypad w góry z namiotem na kilka dni. W Patagonii, poza Torres del Paine, zupełnie nie spotyka się schronisk górskich. Jest za to sporo darmowych campingów z podstawową ubikacją i dostępem do wody pitnej. Czyli wszystko, czego człowiek potrzebuje, by przeżyć kilka dni z dala od cywilizacji. Takim campingiem był właśnie „Poincenot”, gdzie zatrzymałyśmy się na dwie noce. Właściwie to dzięki naszej dobrze w Polsce rozwiniętej sieci schronisk górskich nigdy wcześniej nie chodziłam po górach z namiotem. Ciekawe było to doświadczenie, tak samo jak smak owsianki z nieśmiertelnym dulce de leche oraz parzonej kawy z saszetki o poranku. Nie wiem, jaki jest mój czasowy limit wytrzymałości bez prysznica, ale dwie noce są zdecydowanie do przeżycia!



Nieśmiertelny Fitz Roy
…to najwyższy z korowodu skalnych szczytów przy El Chalten. To właśnie jemu miasteczko zawdzięcza swoją nazwę – żyjące tu niegdyś koczownicze plemię Tehuelczów nazwało je „dymiącą górą”. Już później, wyjeżdżając stopem z El Chalten, dowiedziałyśmy się od pewnego mądrego chilijskiego kierowcy, skąd wzięła się nazwa Fitz Roy. Otóż tak właśnie nazywał się kapitan statku, który po odkryciach kolumbijskich eksplorował region Patagonii od Cieśniny Magellana po prowincję Santa Cruz. Do załogi statku należało kilku ważnych naukowców, w tym Karol Darwin, którym udało się zbadać i opisać okolice Cieśniny Magellana. Dzięki temu przypływające tu europejskie statki mogły z większym powodzeniem przedostawać się z Oceanu Atlantyckiego na Pacyfik. Przed naniesieniem tego rejonu na mapę wiele statków rozbijało się o niezauważalne z daleka wysepki albo nieregularne, postrzępione fiordami wybrzeże. Zważając, że cieśnina pozostawała przez ok. 400 lat jedynym przesmykiem łączącym oba oceany (aż do momentu powstania Kanału Panamskiego), było to ważne osiągnięcie.


Nocny spacer
Z „Poincenotu” można się wybrać na najważniejszy mirador w okolicy, Laguna de los Tres. I jest to bardzo popularny trekking wśród turystów odwiedzających El Chalten. Laguna de los Tres to najlepszy punkt widokowy na Fitz Roy, oblegany przez miłośników gór zwłaszcza o wschodzie słońca. Nie jestem typem rannego ptaszka, a wygrzebywanie się w środku nocy z ciepłego śpiworka zdecydowanie nie należy do moich ulubionych rozrywek. Majestatyczna skała robi jednak wrażenie nawet za dnia – co dopiero w różowawym blasku wschodzącego słońca! Naszą ostateczną motywacją do tego przedsięwzięcia była poznana na campingu Kristin. Umówiłyśmy się, że pójdziemy razem, nie było więc wymówek!
Szybko okazało się, że nie tylko my wpadłyśmy na ten pomysł. Na naszym campingu już około trzeciej nad ranem rozpoczął się mały rozgardiasz, kiedy to pierwsi śmiałkowie wyruszyli na spotkanie z Fitz Royem. I tak dochodzili kolejni, włącznie z nami, a i za nami formował się wianuszek ostatnich niedobitków. Najpierw szło się krótko po płaskim, a później już tylko w górę – ostrym, kamienistym podejściem. Trzeba było stawiać kroki bardzo ostrożnie, bo kamienie lubiły się obsuwać spod stóp. Zarówno przed, jak i za nami – na całej długości wzniesienia – błyskały dziesiątki wątłych, punktowych światełek z czołówek wszystkich nadciągających na poranne spotkanie. I w końcu nagroda za przeżycie tego momentami morderczego wysiłku: powoli wynurzające się skalne szczyty z królem Fitz Royem pośrodku.


El Calafate
Będąc w tej części Patagonii nie sposób nie odwiedzić Perito Moreno, jednego z największych argentyńskich lodowców. Bazą wypadową na lodowiec jest popularna turystyczna miejscowość El Calafate. Tak naprawdę to tutaj rozpoczęła się nasza przygoda z Patagonią – tu wylądował nasz samolot z Buenos Aires. Przywitała nas cieplejsza niż się spodziewałyśmy pogoda oraz… wiatr. Silny, okropny, świszczący, prawie nieustający. Pierwsze godziny w El Calafate spędziłyśmy nad brzegiem jeziora, gdzie znalezienie dostatecznie osłoniętego od wiatru miejsca było wyzwaniem. Ogólnie miasteczko wydało nam się dość kiczowate. Reklamy z billboardów i stężenie turystycznych knajp na kilometr przywodziło trochę na myśl Zakopane. W przeciwieństwie do El Chalten, urocze drewniane hostele ustąpiły miejsca sklepikom z pamiątkami. Z witryn zerkały tandetne kubki do mate i plastikowe peleryny na deszcz za czterdzieści złotych. Nie było wreszcie górskich pasjonatów, a zamiast tego – przedstawiciele turystyki autokarowej w każdym wieku.
Lodowiec Perito Moreno był tak naprawdę jedyną atrakcją, którą zafundowało nam to miasto. Gdyby w „perito” było jeszcze jedno „r”, to dosłownie znaczyłoby to 'brunatny pieseczek’. Nazwa pochodzi jednak od imienia i nazwiska argentyńskiego naukowca, który aktywnie eksplorował południowe rejony Patagonii. Poodkrywał i ponazywał kilka ważniejszych gór i jezior, a w nagrodę za wkład w ustalenie granicy argentyńsko-chilijskiej, majestatyczny lodowiec nazwano właśnie jego imieniem. Ciekawostką jest, że to właśnie Perito Moreno nadał górze Fitz Roy imię upamiętniające kapitana statku.


Nieustraszony lodowiec Perito Moreno
„Brunatny pieseczek” jest jednym z niewielu lodowców na świecie, którym niestraszne są zmiany klimatyczne. Nie podlega on erozji ani nie topnieje. Jednak co jakiś czas cyklicznie posuwa się do przodu, tylko po to, by za jakiś czas znów się obsunąć. Prowadzi to do powstawania lodowej tamy, tworzonej gdy jedna ze ścian lodowca dosięga przeciwległego brzegu jeziora. Oddzielona od reszty wielkiego Lago Argentino woda gromadzi się w zbiorniku zwanym Brazo Rico, a jej poziom rośnie. W końcu lodowa tama nie wytrzymuje naporu wody i zapada się. I tak w kółko. W okresie letnim dodatkowo ma miejsce fascynujące zjawisko „kruszenia” lodowca. Co kilkanaście minut obrywa się od niego ogromny blok lodowy. Najpierw słychać huk przypominający uderzenie pioruna, a później widać niczym w zwolnionym tempie, zupełnie jak na filmach, jak bryła lodu oddziela się od lodowca, rozkrusza w powietrzu i spada do wody. Tak, te katastroficzne sceny filmowe wcale nie są spowolnione!


Perito Moreno ma śmieszny kształt – trójkątny jęzor lodu wysuwa się spomiędzy skalistych ścian po obu stronach, oddzielając od siebie dwa jeziora. Pogoda jest szalona: masz na sobie kurtkę – jest ok, wyjdzie słoneczko – ściągasz kurtkę, a gdy tylko zbliżysz się do lodowej ściany – uderza w ciebie subarktyczna fala chłodu i zakładasz kurtkę z powrotem. Koniec końców wychodzisz z parku przewiany, z twarzą i dłońmi strzaskanymi słońcem, i to mimo wcześniejszego obsmarowania się wysokim filtrem. Za chwilę w mieście znów zrobi ci się zimno, bo słońce zejdzie nisko na niebie i poczujesz zimny wiatr na rozgrzanej wciąż twarzy. Zestaw ciepła czapa + okulary przeciwsłoneczne jest na spotkanie z Perito Moreno absolutnie obowiązkowy.


El Calafate i El Chalten były pierwszymi miejscami, w których zatrzymałyśmy się w trakcie patagońskiego etapu naszej podróży. O ile El Calafate nie wywarło na nas jakiegoś szczególnie pozytywnego wrażenia, w El Chalten zostałyśmy nawet o kilka dni dłużej, niż planowałyśmy. Po argentyńskim prologu czekał nas drugi rozdział: chilijska Patagonia! O najpiękniejszych krajobrazach w sprywatyzowanym parku narodowym napiszę w kolejnym poście, kiedy tylko się zbiorę. Czyli – nie mam pojęcia, kiedy. Tymczasem trzymajcie się cieplutko i nie chorujcie!
Comments
Świetna relacja. Czy możecie podpowiedzieć czy kamping Pincenot trzeba rezerwować. Czy jest możliwość wypożyczenia namiotu w el chalten
Author
Dziękuję! Niestety nie wiem, jak to teraz wygląda. Wydaje mi się, że namiot można wypożyczyć, ale najlepiej napisać do którejś z wypożyczalni sprzętu na miejscu. Jeśli chodzi o campingi, to my rezerwowałyśmy jedynie Camping Central.